19 kwietnia 2024


Z Mariuszem Melingiem, projektantem i wykonawcą wielu zabudów specjalnych samochodów marki Lublin i nie tylko, rozmawia

Ryszard Romanowski

– Skąd się wzięła pana pasja konstruktorska i determinacja do walki z często irracjonalnymi przepisami?
– Zawsze chciałem konstruować maszyny. Fascynowały mnie one od najmłodszych lat. Chciałem skończyć politechnikę i zostać inżynierem konstruktorem. Niestety życie potoczyło się inaczej. Nadeszły zmiany ustrojowe i Gorzowskie Zakłady Mechaniczne, filia Ursusa, przestały istnieć. Przepadła szansa na uczestniczenie w najnowszych procesach technologicznych. Warto przypomnieć, że doskonalono wówczas rozwiązania firmy Massey Ferguson – Perkins. Musiałem podjąć jakieś decyzje, aby pozostać w świecie mechaniki. W tych latach zaczął otwierać się w Polsce rynek samochodowy. Zacząłem sprzedawać Polonezy, a nieco później Daewoo. Upadek marki nie był tylko winą Kim Ir Sena, że przewalono 20 mld dolarów do Korei Północnej. To i tak musiało źle się skończyć. W całej sieci dilerskiej tylko łapówki wchodziły w grę i nic więcej. Polski Lublin był mocno związany z tym wszystkim. Przechodziliśmy liczne małe wojenki. Rynek samochodowy dopiero powstawał, był jeszcze dziewiczy. Miasta średniej wielkości i ich okolice budziły wielkie zainteresowanie dużych dilerów. Każdy z nich chciał sprawdzić czy tam opłaca się sprzedawać samochody. Krach nastąpił w 1997 roku, kiedy nie dałem „w łapę”... Zabrano mi wszystkie samochody i zakazano sprzedaży. Z dnia na dzień zostałem z pełnym salonem klientów i bez samochodów. Perspektywiczne plany i związane z nimi wielkie nakłady na reklamę przepadły. Pamiętam jak siedziałem na schodkach przed salonem i myślałem co robić. W końcu, za ostatnie 400 zł z firmowego konta kupiłem chrześniakowi rower na komunię.

Mariusz-Melling
Mariusz Melling

Później przez krótki czas sprzedawałem Fordy, ale układy w tej sieci zupełnie mi nie pasowały. Na szczęście w tym czasie rozpocząłem współpracę z dużym dilerem Lublina. Dostałem ostatnie modele Lublina 1, w czasie gdy wchodziła już na rynek druga generacja. Mocno starano się aby nikt z potencjalnych klientów nie dowiedział się o nowym modelu. Zacząłem sprzedawać te samochody i sam się w nich zakochałem. Mam już taki charakter, że jak się czegoś przyczepię, to nie da się mnie odczepić. Przez cały czas nie mogłem zrozumieć logiki konkurencji. Warto tu przytoczyć stare i mądre przysłowie: chroń mnie Boże przed przyjaciółmi, bo z wrogami sobie sam poradzę. Myślałem, że wszyscy połączą siły i będziemy razem promować polską markę. Nic z tego nie wyszło, czego nie potrafię dotychczas zrozumieć. Zarówno fabryka jak i sprzedawcy chcieli za wszelką cenę pozbyć się Koreańczyków. Głównie dlatego, że nie tolerowali oni bałaganu i cichych układów. Jeździłem wtedy do Lublina i rozmawiałem z wieloma ludźmi. Miło było popatrzeć na porządek w fabryce. Wszędzie czyściutko, wymalowane linie, pracownicy w nowych, czystych kombinezonach. Mimo wszystko jednak starano robić się drobne interesiki. Wystawiano na przykład czerwonego Lublina z niebieską plandeką. Kiedy chciało się dostać czerwoną trzeba było dodatkowo zapłacić. Zresztą podobnie było kiedyś z tapicerkami w Polonezach. Stare niezniszczalne układy.

cały artykuł dostępny jest w wydaniu 1-2 (64-65) styczeń-luty 2013